Autostradą jechaliśmy zaledwie 30 km, ale już można było się znudzić
i poudawać, że się zasnęło.
I chrapać.
Jakims cudem udało się nam dojechać, ominąć zapach konia, który już kogoś w tym czasie musiał wieźć na górę i rozpocząć morderczą wspinaczkę.
Mała awanturka o gąsieniczkę...
I już można pędzić do celu.
Polecam zwrócić uwagę na człowieka-żółwia.
Z własnej, nieprzymuszonej woli postanowił nim zostać.
Noszenie plecaka Tatusia dodaje człowiekowi rangi co najmniej osoby doyosłej.
Pierwszy obóz w drodze na szczyt: oglądanie scypków z grila, ciupag/piesków i drobna konsumpcja.
Po uzupełnieniu poziomu białek, cukrów oraz elektrolitów, człowiek żółw oddaje fetysz dorosłości (ze skróconymi szeleczkami) Tatusiowi...
ponieważ albowiem... wstępuje w niego duch Tarzana.
A może nawet Pudziana.
Na odgłos jego kroków drżą pomniki przyrody, kłody ...
...a nawet... przyroda zupełnie nieożywiona.
Okrzyki samouwielbiające mistrza świata we wszystkim właściwie grożą wyludnieniem i wyptaszeniem parku narodowego...
Marta przez chwilę próbuje wspinaczki...
ale powraca do tego, czym ona jest najlepsza - pozostawianiu nas w peletonie.
U samego szczytu, to już naprawdę nikt nie nadanrza...
Warto się było śpieszyć, bo pierwsi dłużej cieszą oczy dobrami wszelakimi...
...a po dotarciu człowieków-podnośników, cieszą jeszcze bardziej.
W każdym dobrym sklepie, można się pobawić.
Jak widać.
W każdym dobrym sklepie można też wyjęczeć fajową rzecz za trzy pieniążki.
(Przerwa na sprawdzenie ruszalności kolejnych zębów)
I już zawody na szczycie w podrzucaniu magicznych kamyczków, które się w powietrzu złączają...
Złączają się, jak widać.
W końcu rzuca mistrz...
W tym też...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz