środa, 28 października 2009

najnowsze zdjęcia Marty

gdzieś z lipca.

Nowoczesne takie.
Może zaliczę nimi dyplom licencjacki...?






wtorek, 27 października 2009

bardzo zaległe

łapki.
Z okolic czerwco-lipca.



Zamierzchła przeszłość.

poniedziałek, 26 października 2009

Marta

jak będzie duża, będzie miała psa, myszkę i takie z dużymi uszami... myszo?
Jakby czarne, ale jakby wiewiórka. Hm. Ola ma takiego petszopka.
Tatuś: Koala?
Mr: to nie miś!
Mt: Jasiu? Z braci koala??
Mr: Jasiu to jest WOMBAT!

Takie z dużymi uszami... to coś miała Natalka... nie przypomnę sobie.

Ja: Może myszoskoczka?
Mr: Nie, myszoskoczka raczej nie można mieć... Poddaję się. Już nigdy sobie nie przypomnę...

Mt: Bombat?
Mr: Nie.
Mt: Bombat??
Mr: Już mówiłeś!!
Mt: BOMBAT??
Mr: NIEEEEEEE!!!!!!!!!!!!

Na razie jest mała.
Może sobie narysować.



(za 90 lat puśniej w przyszłości)

((jak się właśnie okazało, ta liczba u góry to bieżąca temperatura artystki-marzycielki była))

piątek, 23 października 2009

imminent danger

- takiego określenia nauczyli mnie na studiach.

W takich warunkach spokojnie spać może tylko prawdziwy twardziel.


Prawdziwy twardziel drwi z niebezpieczeństwa.
Pochrapuje.

poniedziałek, 19 października 2009

taki przypadek

W czwartek, po powrocie z przedszkola, dzieci zostały przez 7 minut na dworze. Zauważyłam po chwili, że mają dziwnie mokre głowy i okazało się, że tęsknią za basenem i zrobili sobie basen z rynny kapiącej na głowach.
Dumni i bladzi.
Dowiedzieli się, co na ten temat sądzę, zagrzali i wysuszyli przy kominku (obie suszarki Mamusia spaliła niedawno, susząc dżinsy).

Następnego dnia rano Marta obudziła się z gorączką i płakała, że nie może iść do przedszkola.
Mateusz jak usłyszał, że ma iść sam, to poczuł się bardzo bezobjawowo chory, choć nie płakał.
W sobotę, sąsiadka doniosła, że widziała dzieci chodzące po samochodzie.
Dodam, że to nie pierwszy już raz.
Drugi.
A drugiego miało nie być.

Tatuś dokonał inspekcji i okazało się, że szyba przednia pękła w dwóch miejscach, a liczne zarysowania od ubłoconych butów widnieją na masce i dachu.

(chwila pełnej szacunku ciszy)

Mieli wymyślić sobie kary.
Mateusz odmówił wymyślania, ponieważ zajęty był żałowaniem za winy.
Marta zaproponowała, żebyśmy przez rok albo nawet dwa miesiące nie czytali im na dobranoc.
Zaiste, dotkliwa kara. By była. Bo przecież czytać nie przestaniemy.
Innych pomysłów dziecko więc nie podało.

Co gorsza, babcia oświadczyła, że koniecznie chce zabrać wnuczki do kina na film, na który my rodzice szykujemy się od roku. Prosiła, żeby nie uwzględniać 'Odlotu' w spisie kar do wyboru.

Wniosek: za winy dzieci, rodzice płacą podwójnie.



wtorek, 13 października 2009

oglądamy

Wall-E??

Mt: Taaak, ja jestem Wall-E!
Mr: A ja Ewa!

A ty mamo, kim jesteś?
Ja: No, właściwie, to już nie mam wyboru...
Mt: To robaczkiem bądź!
Ja: Dobra, będę robaczkiem.
Mt: Ale to jest chłopak...
Ja: Nie przeszkadza mi.
Mt: Ale on jest karaluchem. Mamo, jesteś KA-RA-LU-CHEM!!


To niezwykle trafne podsumowanie mojego dzisiejszego stanu ducha.

poniedziałek, 12 października 2009

z innej beczki

Zakupy w delikatesach sieci, o dwóch świętych w nazwie:
Pani Kasjerka (na widok położonych na taśmie 4 jabłek, 4 gruszek i 4 pomidorów): Dlaczego nie zapakowała pani w woreczki?
Ja: Bo nie chciałam.
PK: Ale one są za darmo.
Ja: Ale nie chciałam pakować w woreczki, których czas życia trwa 3 minuty, bo zaraz je wyrzucę.
PK: Ale one właśnie do tego służą!
Ja: Po co mam wyrzucać trzy worki, które będą rozkładać się 1000 lat, skoro nawet nie są mi potrzebne?
PK: Czyli nie zależy pani, żeby mi było wygodnie?
Chwila konsternacji.
Ja: Jeżeli do wyboru mam wyrzucenie trzech plastikowych worków, których nie potrzebuję, to wolę ich nie wyrzucać.
PK: Czyli nie zależy pani.

Pani Kasjerka, dotąd zawsze miła, nie zauważyła raczej, że pakuję wszystko w papierowe torby.
Mam wrażenie, że nigdy nie widziała filmu o górach toksycznych śmieci.
Ani o żółwiach umierających po połknięciu woreczków, które biorą za meduzy.

Nawet nie pytam.
Wstyd mi za mój tak niewybaczalny brak empatii.

sobota, 10 października 2009

po spisie dialogów



nadchodzi fotorelacja.

Autostradą jechaliśmy zaledwie 30 km, ale już można było się znudzić



i poudawać, że się zasnęło.
I chrapać.


Jakims cudem udało się nam dojechać, ominąć zapach konia, który już kogoś w tym czasie musiał wieźć na górę i rozpocząć morderczą wspinaczkę.



Mała awanturka o gąsieniczkę...



I już można pędzić do celu.


Polecam zwrócić uwagę na człowieka-żółwia.
Z własnej, nieprzymuszonej woli postanowił nim zostać.
Noszenie plecaka Tatusia dodaje człowiekowi rangi co najmniej osoby doyosłej.



Pierwszy obóz w drodze na szczyt: oglądanie scypków z grila, ciupag/piesków i drobna konsumpcja.



Po uzupełnieniu poziomu białek, cukrów oraz elektrolitów, człowiek żółw oddaje fetysz dorosłości (ze skróconymi szeleczkami) Tatusiowi...

ponieważ albowiem... wstępuje w niego duch Tarzana.



A może nawet Pudziana.


Na odgłos jego kroków drżą pomniki przyrody, kłody ...


...a nawet... przyroda zupełnie nieożywiona.
Okrzyki samouwielbiające mistrza świata we wszystkim właściwie grożą wyludnieniem i wyptaszeniem parku narodowego...


Marta przez chwilę próbuje wspinaczki...



ale powraca do tego, czym ona jest najlepsza - pozostawianiu nas w peletonie.


U samego szczytu, to już naprawdę nikt nie nadanrza...



Warto się było śpieszyć, bo pierwsi dłużej cieszą oczy dobrami wszelakimi...



...a po dotarciu człowieków-podnośników, cieszą jeszcze bardziej.



W każdym dobrym sklepie, można się pobawić.



Jak widać.



W każdym dobrym sklepie można też wyjęczeć fajową rzecz za trzy pieniążki.



(Przerwa na sprawdzenie ruszalności kolejnych zębów)



I już zawody na szczycie w podrzucaniu magicznych kamyczków, które się w powietrzu złączają...



Złączają się, jak widać.



W końcu rzuca mistrz...
W tym też...

wtorek, 6 października 2009

a było to

w ubiegłą niedzielę.
Do Szklarskiej się wybraliśmy.
Jedyna chyba wspólna wycieczka całorodzinna w tym roku.
Ekscytacja sięgała zenitu.
Niby blisko i w ogóle, ale droga okazała się jednak nieznośnie długa.
Notatnik okazał się niezbędny.
Na całe szczęście dla potomnych, Mamusia umie również pisać po ciemku.

Mr: Daleko jeszcze?
Ja: Widzicie tą taką jasną górę, za innymi górami? Tam właśnie jedziemy.
Mr: Daleko jeszcze?
Ja: Patrzcie, krowy!
Mt: Ale dziwne te konie...
Ja: "Kraina Wygasłych Wulkanów".
Mt: Oj, będą wulkany... Ojojoj... wulkan!
Mr: Daleko do tej jasnej góry? Czy tu mogą być jastrzębie? A czy jastrzębie mogą zabić człowieka? A dziecko? A królika?
Mt: Bo orły to największe ptaki! Nie, bociany!!
Mr: Nie-e, bo lewoorzeł.
Mt: Tak, ale one mieszkają w Afryce.
Mr: Chyba jesteśmy w Szklarskiej...
Tatuś: Jelenia Góra, 27 km.
Mr: Tatuś! Zaraz będzie Szklarska, zaraz będzie Szklarskaaaa...
Może będzie jakaś krowa...
/Przedrzeźnianie, bekanie/
Mt: Mama! Powiedz coś Marcie!!
Mr: Mama! Powiedz coś Marcie!!
Tatuś: 22km do McDrive'a.
Mr: Czy to już jest Szklarska?

Mr: O, krowa!
Mt: Krówsko!
Mr: Daleko jeszcze?
Mt: O, stado motorów!
Mr: Tatooo... włącz radioooo...
Tatuś: Wiecie jakie to miasto?
Mr: Jelenia Góra!
Mt: McDonald!
Mr: Tato, a czemu to jest Jelenia Góra mogę jeszcze orzeszka?
Ja: Słuchajcie, już tylko 18km!
Mr: A to dużo? A mogę jeszcze jednego orzeszka? O, pamiętam te barierki! Wszystko pamiętam!
Mt: Ja też!
/Marta gryzie Mateusza.
Tłuką się i chichrają.
Jeszcze raz się tłuką.
Grają w łapki./
Mt: (przechwala się) Ciągle jestem na tobie! O ta-ak!
/Kląskają językami/
Mt: Skały!
Mr: O, będziemy po TYCH górkach biegać. Tatuś! Tatuś! Powinniśmy już dawno zaparkować i chodzić chodzić! Bo my chcemy. Na co ty czekasz? Przecież nie będziemy tu jeździć. Będziemy CHODZIĆ!

Mr: Daleko jeszcze do domu?
Tatuś: Dopiero wyjechaliśmy.
Mr: A nie można pojechać jakimś skrótem?
Mt: O, cyrk!
Mr: Głodna jestem.
Mt: Ciągle musimy tak stać na tych światłach?
Mr: Gdybyśmy tak do McDonalda zajechali...
Mt: Ale dopiero co jedliśmy!?!
Mr: Wesołe miasteczko!
Mt: Po MOJEJ stronie miało być!
Mr: Ale jest po mojej! Wtedy jechaliśmy tam, a teraz jedziemy tu. Ty, ale one ciągle się kręci!
Mt: Łał, ale bąki puszcza ten kręcioł. Kiedyś byliśmy na tym.
O i już się skończyło.

Mr: Nie chciałam tak mocno cię uderzyć.
/Mateusz płacze.
Potem Marta płacze.
Nie odzywają się przez chwilę.
Marta parę razy pyta, czy jeszcze daleko.
Bawią się.
Mateusz mówi 'gacie'.
Dostają totalnej głupawki.
Bardzo długiej./
Mr: Mamo, a widać już nasze miasto?
Ja: NIE.
/Gilają się/
Mr: Odczepisz się? To ty mnie łaskocz! Mt: Odczepsięodczepsięodczepsięodczepsięodczepsięodczepsięodczepsię!!!!!
Mr: No to co? Zdecydowałeś się?
Mt: Na razie nie! No co, no puszczaj, bo mi chrypa przyjdzie!
/Zaprezentował/
Mt: Przestań, bo mi zrobisz dziurę w bluzce! Już zrobiłaś...
Mr: Siku!
/Tu następuje kilka linijek, gdzie było bardzo ciemno i bardzo dziurasto i naprawdę nie mogę odczytać. Ale to był taki przerywnik o duchach./
Mr: (...) Teraz ty straszysz.
Mt: Ła!
Mr: Ale wcale nie straszysz. Twierdzę, że nie żyjesz. Jeszcze raz.
Mt: Ła!
Mr: I od razu udajesz ducha.
Mt: Łuu, łuu...
Mr: No! Jeszcze raz...

Mr: Siku! Kupę!!

Mt: Calutki dzień mogliśmy być w domu.

poniedziałek, 5 października 2009

dylemat

Wróciłam ze szkoły z zamówionymi petszopami (dawniej: zwierzakami-słodziakami). Zamówienie okazało się jednak lekko chybione, gdyż albowiem, zamiast szarej myszki dla Mateusza przywiozłam zielonego żółwia, a zamiast jakiegokolwiek pieska czy kotka dla Marty, przywiozłam ślimaka. Pomyślałam, że to fajny pomysł i przecież mogą sobie urządzić zabawne wyścigi, ale jak Mateusz zobaczył że petszop nie jest myszką, to usiadł pod drzwiami i gorzko zapłakał. Marta natychmiast zawyrokowała, że w tej sytuacji oba będą jej, a Mateusz wykrzykiwał zapytania, czemu nie pojechałam do innego sklepu, żeby szukać mu myszki, w Czechach czy też w Polsce, a tak w ogóle, to czemu jednak nie kupiłam mu samochodziku albo chociaż motora.
Grzecznie wytłumaczyłam powody swoich działań i pozostawiłam sprawę własnemu tajeniu. Za ok 3,5 minuty na stole w kuchni rozpoczęły się wyścigi bardzo powolnych zwierzątek. Aby przyspieszyć akcję, wyścigotwórcy postanowili zezwolić na używanie pojazdów zmotoryzowanych i zabawa nabrała tempa. Oraz decybeli.
Czyli konflikt ogólnoświatowy zażegnany.

Dziś rano Mateusz potknął się o dylemat.
Tzn. najpierw nie miał dylematu, po prostu postanowił wziąć żółwia do przedszkola. Ale za ćwierć sekundy się z tego wycofał.
'Bo chłopki będą się śmiały'.
Bardzo się zdziwiłam i zapytałam, co takiego śmiesznego w żółwiu jest, a Marta powiedziała, że przecież Gabryś też ma zwierzaki. Mateusz automatycznie zaprotestował, ale za trzy cwierci sekundy przypomniał sobie, że faktycznie... (i tu Mamusia zapomniała, co konkretnie Przyszły Zięć przynosił). Humor mu się natychmiast poprawił i wpakował stwora do kieszeni.

To pierwszy taki dylemat w kontekście grupy rówieśniczej.
Mówiłam już, że zabroniłam im dorastać?
Oj.